Czytając posty na tym forum, widzę iż co jakiś czas nawracają wątpliwości
co do słuszności trzymania się medycyny opartej na dowodach, pojawiają się czasem subtelne sugestie, a czasem nachalne trollowanie zwolenników metod "alternatywnych".
Chciałabym, żeby była to głupota wynikająca z dobrych pobudek, ale podejrzewam, że nie zawsze tak jest.
Medycyna alternatywna zabija i zwodzi chorych na manowce. Często jedni chorzy - innych.
Sledząc tematy SBM, wszelkiej maści szarlatanów i losów chorych zagubionych pomiędzy, trafiłam na dość medialną historię, która niezmiernie mnie zasmuciła i przeraziła.
W Polsce nie było o tym głośno - dlatego przedstawię.
Obecnie popularnym trendem jest "naturalność" wszystkiego, nie tylko leczenia, ale jedzenia, ubrań, czego by się nie dało "znaturalizować".
Trend "czystego" stylu życia i ćwiczeń tworzy pewien konglomerat z internetową pseudonauką i radami w stylu Cosmo, który łąćznie ładnie nazywany jest "wellness".
Pod tym parasolem kryje się dużo rzeczy, od diet paleo po waginalną saunę (jeśli chcecie się pośmiać, zachęcam do zapoznania się z poradami zdrowotnymi Gwyneth Paltrow).
W ten trend kilka lat temu wpisała się młoda, atrakcyjna, medialna Australijka - 22-letnia wówczas Jessica Ainscough, korzystająca z pseudonimu "Wellness Warrior" (wow).
Jessica miała wszystkie cechy powyżej, stała się też zamożna w miarę trwania swej kariery jako blogerki, pisarki i mówczyni.
A potem, Jessica umarła.
Na mięsaka epitelioidnego, rzadki nowotwór, od którego zaczęła się i na którego leczeniu oparła się jej kariera.
Od początku: Jess Ainscough dowiaduje się, że zmiany na jej lewej ręce to mięsak, a lekarze dają jej dwie opcje - amputacja całej kończyny z łopatką, która prawdopodobnie uratuje jej życie. Lub - chemioterapia dotętnicza, która przedłuży jej czas, ale nowotwór zapewne powróci.
Przerażający wybór. Tragiczna sytuacja - nikt nie chciałby takich wyborów dokonywać. Padło na nią. Ainscough wybrała chemię, co nie jest zaskakujące - nie było tu łatwych opcji. Po około roku od zakończenia leczenia, zgodnie z przewidywaniami, choroba wróciła, a ona znów znalazła się w punkcie wyjścia - z amputacją kończyny jako jedyną szansą na wyleczenie.
Jessica Ainscough nie wybrała operacji - do tego momentu jest to nawet zrozumiałe. To, co jest dalej, staje się mniej zrozumiałe, a moralnie wątpliwe.
Ainscough postanowiła leczyć mięsaka terapią Gersona - czyli dietą opartą na owocowo-warzywnych smoothies, suplementach i lewatywach z kawy.
Musiała być zdesperowana - trzymała się idealnie reżimu diety, który ustawiał jej każdą godzinę dnia (prawie co godzinę smoothie, lewatywa do 5 razy dziennie).
Musiała też, oczywiście, myśleć pozytywnie, promienieć radościa i wellness - i zacząć promować terapię Gersona. Zarabiać na tym.
Jej blog stał się jej źródłem dochodu, dawała wykłady o swoim leczeniu, promowała pseudometody lecznicze, pisała poradniki - z bloga powstała firma pełną gębą.
Chorzy ufali jej i podążali za jej radami.
Był z tym tylko jeden problem - wbrew temu, co Ainscough wielokrotnie publicznie mówiła, dieta Gersona nie wyleczyła jej z nowotworu.
"Drobne" przekłamanie.
Mięsak epitelioidny ma to do siebie, że choć trudny do leczenia i nieustępliwy, jest nowotwórem rozwijającym się powoli, czasem niezwykle - i ta powolna progresja dała Jess czas na rozwinięcie jej kariery jako guru od leczenia alternatywnego i zdrowego stylu życia.
W międzyczasie, na raka piersi zachorowała matka Ainscough, Sharon - i zdecydowała, jak córka, o zaniechaniu leczenia konwencjonalnego i leczeniu terapią Gersona. Po około półtora roku zmarła na rozsiany nowotwór sutka - jak łatwo było przewidzieć.
W tym momencie tej historii wypadałoby, by Jessica zaczęła się zastanawiać nad szarlatanerią, którą promuje i z której żyje - która zabiła de facto jej matkę. Być może zastanawiać się zaczęła, ale publicznie nic z tego do wiadomości publicznej się nie przedostało - nie zmieniła niczego.
Trudno powiedzieć, czy wierzyła, czy okłamywała się, ale dla jej fanów wszystko wciąż było po staremu - ich guru została wyleczona z raka dietą i suplementami.
Coś zaczęło się psuć w okolicy 2013 i 2014 roku, kiedy Jessica nie była w stanie już pokazywać - ani ukrywać - swojej zdeformowanej guzami kończyny bez niewygodnych pytań publiki.
Tłumaczyła ten stan obrzękiem limfatycznym, efektami ubocznymi po dawnej chemioterapii, w końcu przyznała że miało miejsce "zaostrzenie" choroby, bo na chwilę nieco się zaniebała.
Po pewnym czasie zaczęła zaprzeczać, by kiedykolwiek twierdziła, że wyleczyła się Gersonem z mięsaka.
Dopiero kilka miesięcy przed śmiercią stwierdziła, iż potrzebuje "regeneracyjnej przerwy" - po jakimś czasie przyznając, iż od wielu miesięcy krwawi z jednego z guzów pod pachą.
Nigdy nie skrytykowała pseudomedycyny, która się zajmowała i na której zarobiła ogromne pieniądze, ani nie wycofała się ze swoich przekonań.
Kilka miesięcy później umarła, wciąż w glorii Wellness Warrior, która "wyleczyła raka dietą" (i umarła nań, ale to szczegół w społeczności alt-medu).
Nie wiadomo, ile osób pociągnęła za sobą, by zrezygnowały z leczenia na rzecz szarlatanerii. Na pewno przez jakiś czas bardzo jej się to opłacało.
Trudno mi widzieć w niej tylko omamioną alt-medem ofiarę, widzę raczej współsprawcę.
Media łatwo i chętnie łykają takie historie - młoda i piękna leczy raka koktajlem z jarmużu (...i lewatywą; to mniej medialne).
Zbyt łatwo - polecam pogooglować też historię niejakiej Belle Gibson, która dietą miała wyleczyć guza mózgu i na związanej z tym promocji i książce zarobiła krocie.
Media zachwyciły się Gibson, póki nie wyszło na jaw, że z tymi cudami to nie tak łatwo - okazało się, że nigdy nie była chora.
Ot, takie historie ku przestrodze i do przemyślenia.
Polecam wpisać w gugle "Jess Ainscough" + "quackery", albo "science based medicine".
Polecam posłuchać wywiadu z Belle Gibson w "60 Minutes".