Witam,
zerkam na forum od kilku miesięcy i bardzo sobie cenię wszystkie wpisy i pomoc forumowiczów.
Chciałabym podzielić się swoją, a właściwie Taty historią.
W lutym br. Tato "złapał" razem z Mamą silną infekcję jelitową. Ona wyzdrowiała w kilka dni, natomiast Tata zniósł grypę żołądkową bardzo źle. W ciągu tygodnia, dwóch schudł kilka kilo, był tak słaby, że nie mógł wstać z łóżka.
Później przypałętało się silne przeziębienie i kaszel. I ten kaszel trwał i trwał, Tato miał problemy z mówieniem. Wędrówki do lekarza POZ - jeden atybiotyk, drugi, w końcu skierowanie do laryngologa. Ten zlecił m.in. RTG płuc. I w kwietniu wynik - guz na płucu.
W ciągu kilku tygodni udało mi się zorganizować Tacie diagnostykę - TK klatki piersiowej i bronchoskopię (oraz powtórne badanie EBUSem). Diagznoza jednoznaczna - nowotwór złośliwy płuca lewego, rak drobnokomórkowy, guz o wymiarach pięści naciekający na tętnicę płucną, przerzuty do węzłów chłonnych. Nie muszę chyba pisać, żeby wytłumaczyć, jakim ciosem dla chorego i całej naszej rodziny okazała się ta wiadomość.
Zlecono Tacie chemioterapię paliatywną I rzutu - PE. Na kilka dni przed pierwszą dawką, czyli na początku maja Tata zaczął zdradzać objawy splątania, tracił świadomość, miał majaki. Trafił na neurologię, zrobiono mu tomografię głowy i stwierdzono głęboką hipernatremię. Po tygodniu udało sie podnieśc poziom sodu we krwi, Tato znów był świadomy i przewieziono go na pierwszą chemię. Poczatkowo wydawało się, że znosi ją nieźle. Nie wymiotował, nie miał kłopotów z jelitami, był tylko coraz słabszy. W szpitalu stwierdzono u niego zespół otępienny. Tato ma 71 lat, jest wykształcony. Uwilebiał czytać, rozwiązywać krzyżówki i sudoku, a tu w ciągu kilku tygodni zapomniał, jak się czyta, nie umie pisać, nie kojarzy wielu faktów.
Pod koniec trzytygodniowej przerwy między cyklami chemii znów tracił świadomość, pomagaliśmy mu słonymi napojami i kroplówkami podawanymi przez pielęgniarkę z domowej opieki paliatywnej. Po drugiej chemii - podobnie. Tata coraz słabszy, ledwo chodził do łazienki, z trudnością wstawał. Na trzecią chemię jechał warunkowo, bo tracił świadomośc coraz bardziej, a sód w normie. Na noc musiał ktoś z nim zostawać, bo był bardzo niespokojny.
W środę 1 lipca wrócił do domu i wieczorem przewrócił się w sypialni. Mama próbowała go podnieść na łóżko. Udało jej się, ale przypłaciła to uszkodzeniem kręgosłupa. Do dziś Tato już nie wstał.
Początkowo organizowaliśmy opiekę sami, tzn Mama na miejscu, brat pod miastem i ja z Łodzi - 2 godziny jazdy. Pielęgniarka i lekarka z hospicjum domowego pomagały bardzo. Miałam 1,5 tygodnia urlopu - radziliśmy sobie jakoś. Tylko to "jakoś" oznaczało nieprzespane noce, nerwy i płacz, tysiące pytań, nerwowego i niemal nieświadomego Tatę, ból pleców Mamy i jej narastającą rozpacz i depresję.
Potem wynajeliśmy jeszcze opiekuna, który przychodził do Taty umyć go i przewinąć 2 razy dziennie, Mama sama nie była w stanie podnieśc czy przesunąć Taty. Pielęgniarka i opiekun sugerowali nam, żebyśmy spróbowali umieścić Tatę w hospicjum stacjonarnym, bo stan psychofizyczny Mamy nie pozwalał na sprawowanie przez nią należytej opieki, Taty stan był raz lepszy, raz gorszy - powoli wracało więcej świadomości, ale był wciąż bardzo słaby, nasilał sie kaszel. Biliśmy się z myślami i dręczącymi wyrzutami sumienia.
W tzw. międzyczasie Tacie zrobiono rezonans magnetyczny głowy - ma przerzuty do opon mózgowych. Czwartej chemii lekarze nie zdecydowali się podać - mogłoby to go zabić. Zastanawiali się nad radioterapią, ale na razie też temat zostal odsunięty - Tato jest za słaby.
W końcu znalazło się miejsce w hospicjum. Wytłumaczyliśmy Tacie, że będzie tam miał dobrą opiekę i w tym czasie Mama wyleczy sobie plecy (ortopeda zlecił leczenie). Zgodził się i pojechał. Mama odwiedza go codziennie, po południu i w weekendy dalsza rodzina. Tato dużo śpi, nic go nie boli, popołudniami jest w lepszej formie, rehabilitują mu tam nogi, na wózku wychodzi na spacery, codziennie dostaje kroplówkę.
A my wciąż gryziemy się, czy na pewno zrobiliśmy wszystko tak, jak trzeba, czy rezygnacja z dalszego leczenia jest właściwa, czy powinniśmy zadbać o dobre samopoczucie Taty i jego większą świadomość i co za tym idzie kontakt z nami i może powienien naświetlić sobie głowę (nie znam zupełnie skutków ubocznych naświetlań)?? Lekarka w hospicjum mówi, że stan Taty jest ciężki, ale stabilny i że jeszcze nie wyklucza jakiś zabiegów, gdy nabierze sił. Tylko czy on tych sił nabierze, jak głównie leży, nie chce nic czytać, oglądać. A może lepiej, że dużo czasu przesypia i do końca nie zdaje sobie sprawy, co się z nim dzieje...? Tysiące myśli kłębi się w głowie, chcielibysmy, żeby Tato wrócił do domu, tylko czy damy radę (a właściwie głównie Mama) zapewnić mu właściwą opiekę..?
Nie umiałam nigdy rodzicom mówić, jak bardzo ich kocham. Mamie powiedziałam to raz, jak kilkanaście lat temu dostała wylewu, Tacie dopiero w hospicjum. Jest mi tak źle, dni przeżywam mechanicznie, praca, dzieci, dom i pędzę kiedy mogę do rodziców. Ból i rozpacz i bezsilność są dobijające.
Musiałam wyrzucić to wszystko z siebie, bo wiem, ze rozmowy ze mną stały się monotematyczne i może przyjaciele mają już ich dość. Tu znajdę osoby przeżywające podobny ból i rozterki. |