Jeszcze raz Wam bardzo dziękuję.
Trzymam się nieźle.
Przez całe moje życie, do kilku lat wstecz, moja Mama stanowiła całą moją rodzinę. Kilka lat temu przeprowadziłem się do dziewczyny, która została moją żoną, kilka miesięcy temu z kolei urodziła nam się ukochana córeczka.
Mama już na początku 2009 roku miała przeprowadzoną tomografię, z której wynikało, że nowotwór jelita grubego jest rozsiany (zmiana w wątrobie, kościach kręgosłupa, miednicy...). Dziwnym trafem diagnoza ta nie została w ogóle wzięta pod uwagę przez lekarzy - zarówno chirurga (po operacji uznał, że Mama miała raka - miała!), a następnie onkologów zlecających jej chemioterapię adjuwantową. Dopiero po kilku miesiącach leczenia "ból korzonków" stał się nie do wytrzymania.
Z perspektywy czasu te kilka miesięcy niewiedzy były najbardziej radosnym i beztroskim czasem jaki pamiętam.
Potem było już trudniej - mimo, że Mama zachowała pełną sprawność, a radioterapia zagłuszyła ból nowotworowy w obrębie kości. Wtedy też chyba rozpoczęła się żałoba, która trwała do teraz - gdy byłem już świadomy jej stanu i przyszłego losu. Paradoksalnie, po jej śmierci wcale nie czuję się gorzej. Jeszcze nie czuję się gorzej. Czuję się tak, ot, normalnie. Jak zawsze.
Średni czas przeżywalności po zdiagnozowaniu rozsiania choroby w jej stanie (2009 rok) wynosił, według lekarzy, sześć miesięcy.
Mama żyła prawie pięć lat, podczas których była świadkiem mego ślubu, urodzenia wnuczki, zmiany pracy, zakupu mieszkania... I mimo, że była najbardziej troskliwą osobą, jaką znałem, umarła - jak mniemam - w spokoju oraz poczuciu spełnienia. Olbrzymim wsparciem była też jej wiara, tak gorliwa, tak dalece mocniejsza od mojej.
Podczas jej umierania, świadomi jej stanu, próbowaliśmy właściwie tylko ulżyć jej w cierpieniu podając leki przeciwbólowe (nieocenieni lekarze z Hospicjum Św. Łazarza w Krakowie, wraz z pielęgniarkami stanowiący wspaniały i oddany pacjentom zespół, zastosowali głównie buprenorfinę, morfinę oraz naloxon, a także kilka innych dodatkowych leków).
We wtorek rano Mama zjadła śniadanie i ucieszyła się na wiadomość, że moja żona przygotowuje na obiad czerwony barszcz - jej ulubione danie. Nie była już go jednak w stanie zjeść.
Popołudnie, noc i kolejny dzień minęły na umieraniu, przeplatanym przebłyskami świadomości i urywanymi słowami. Mama oddychała ustami, miała wyschnięte gardło i do końca otwarte oczy...
Przez cały okres "żałoby" - świadomości jej pogarszającego się stanu oraz nieuchronności śmierci zastanawiałem się czy przygotowanie się do odejścia najbliższej osoby jest w ogóle możliwe.
Teraz wiem, że tak.
Jeszcze raz dziękuję za Wasze wsparcie. Czerpałem je z każdego słowa, jakie zostało tu napisane; bez względu na osoby uczestniczące w dyskusjach, ja sam czułem się ich adresatem. |