Minął miesiąc od śmierci mojej ukochanej mamy. Chciałabym pokrótce opisać, jak wyglądała nasza krótka walka z rakiem trzustki. Mamie podano chemię tylko raz. Po pierwszym wlewie pojawiła się małopłytkowość, która – mimo leczenia – utrzymała się do końca. Mama pojawiła się w Katowicach jeszcze 4 razy, zawsze z nadzieją, że wyniki się poprawiły i podadzą jej chemię, ale za każdym razem słyszała: „z takimi wynikami nie możemy podać pani chemii”. Z każdej takiej wizyty wracała strasznie przybita… Z dnia na dzień wyglądała coraz gorzej… Wodobrzusza i obrzęku nóg nie udawało się wyeliminować, rysy twarzy coraz bardziej się wyostrzały… I nastał nasz ostatni tydzień.
Rankami mama miała bardzo niskie ciśnienie (myślałam, że to skutek brania tabletek moczopędnych) i zaczęły ją bardzo boleć stopy, tak że nie umiała na nich stać. Akurat w ten ostatni nasz tydzień miałam l-4. Pierwszy raz rozchorowałam się „w porę”
Nakłaniałam mamę do picia nutridrinków, żeby trochę się ruszała i myślała bardziej optymistycznie… W czwartek 23 marca pojechaliśmy z mamą ostatni raz do Katowic. Kiedy wchodziłam z mamą do pokoju, gdzie czekała na nas pani lekarz z wynikami, to nogi miałam jak z waty. Cała się trzęsłam i miałam wrażenie, że tu chodzi o moje życie a nie jej. I usłyszałyśmy to co zwykle… Lekarka kazała pić mamie nutridrinki i Hepa-Merz, więcej jeść i odczekać kilka dni, to może wyniki się poprawią. Mama powiedziała lekarce, że będzie o wszystkim pamiętać i za kilka dni się zjawimy. Wtedy spojrzałam na panią doktor, a ona wzrok w ziemię i nic nie powiedziała… Wiedziała, że następnego razu już nie będzie?... W drodze do domu mama zjadła kanapkę, potem postanowiła, że pojedziemy do hospicjum wypożyczyć wózek, bo jak się ociepli, to wyjedzie sobie nim na taras i będzie łapać słońce
Wieczorem oglądała telewizję, a w nocy słyszałam, jak jeszcze „gerberka” dla dzieci jadła. I na drugi dzień nastał piątek.
Czytając to forum, często napotykałam na to zdanie: „Pogorszenie może nastąpić z dnia na dzień, nagle”. Nie wierzyłam tym słowom… A tak się stało… Rano mama wstała, wypiła nutridrinka, poszła do toalety i wróciła jakaś inna. Bardzo źle się poczuła, próbowałam zmierzyć ciśnienie, ale się nie dało. Zadzwoniłam na pogotowie. Na szczęście przyjechali i zabrali mamę do szpitala. Pod wieczór mama nawet znośnie się czuła. W szpitalu została zacewnikowana. W sobotę rano dzwonię, a ona każe nam prędko przyjeżdżać. I nastał nasz ostatni dzień.
W nocy mama wymiotuje krwią (żołądek już nie daje rady), więc wiozą ją na badania do bardziej specjalistycznego szpitala, ale po rtg jamy brzusznej i płuc odsyłają do poprzedniego. Miesiąc wcześniej miała robione zdjęcie klatki piersiowej i było czysto, a teraz radiolog widzi cień i zapytuje sam siebie: „meta?”… Cały dzień byliśmy z nią. Widząc, że nie oddaje już moczu, wiedziałam że to już. Pani ordynator tylko mi to potwierdziła. Przez ten cały dzień wspieraliśmy się nawzajem z bratem, tatą, kuzynkami, siostrą mamy, jej bratem i matką. Nawet nie potrafię napisać, jak bardzo liczy się wtedy wsparcie najbliższych! Jak wielką to daje siłę! Coś nieprawdopodobnego!... Stopy bolą ją coraz bardziej, coraz gorzej oddycha… Prosimy księdza o ostatnie namaszczenie. Ze wszystkim zdążyliśmy. Potem pani ordynator aplikuje mamie morfinę (dziękuję Bogu za nią!) i trochę mija, zanim mama „zasypia”. I nastała nasza ostatnia noc.
Pani ordynator widząc, jak wielkiej potrzebujemy intymności, pozwala przewieźć mamę do pustej sali, a mnie i kuzynce zająć pozostałe łóżka, żebyśmy mogły trochę odpocząć. Rozmawiałyśmy szeptem i chodziłyśmy na paluszkach, byle tylko nie obudzić mamy (ale jej i tak pewnie by nic nie obudziło). Potem, jeszcze gdy pierwsza dawka morfiny działała, lekarka zaaplikowała drugą, tak by mama już nie musiała czuć bólu. Nie spałyśmy przez ten czas, raczej czuwałyśmy, ale ja na chwilkę zasnęłam i nagle obudził mnie dźwięk pompy, która informowała, że lek na żołądek się skończył. I wtedy spojrzałam na mamę, a jej klatka piersiowa już się nie podnosiła…
Czytając to forum, zanim to się stało, próbowałam się przygotować na najgorsze i wyobrażałam sobie, jak to będzie… Myślałam, że jak się dowiem o śmierci mamy, to zacznę walić głową w ścianę… Ale nie… Bo moja mama w chwili śmierci się… uśmiechnęła! Autentycznie! Nie jakiś grymas twarzy czy coś – po prostu uśmiechnęła się najpiękniej jak umiała J Nie wiem czy coś usłyszała, czy ktoś ją zawołał, czy coś zobaczyła, ale ten uśmiech napełnił moje serce taką nadzieją, że nie cierpiała w tych ostatnich godzinach, że odchodzi pogodna i spokojna z tego świata!
Teraz gdy wspominam tamten miesiąc, mam wrażenie że był ona rozciągnięty w czasie. Wszystko odczuwało się mocniej, bardziej! Wiem, że dla mamy nie było ratunku, że guz trzonu trzustki rokuje jeszcze gorzej (ostatnie wyniki pokazały, że marker wyniósł kosmiczne 64 tysiące). Życzę wszystkim, którzy będę musieli się zmagać z chorobą bliskich dużo siły i wytrwałości! Nadal będę śledziła forum i wspierała tych, którzy tego wsparcia potrzebują. Trzymajcie się!
[ Dodano: 2017-04-26, 19:19 ]
JustynaS1975, dziękuję!