Nie wiem, gdzie mogłabym napisać bo temat o umieraniu został zamknięty ... a chyba potrzebuję to wszystko z siebie wyrzucić, wykrzyczeć. Jeśli to nie tu, to usuńcie ten wpis, albo przenieście do odpowiedniego działu.
Tatę do szpitala chorób płuc na dalszą diagnostykę przewoziliśmuy "zdrowego" bolała Go tylko klatka piersiowa i niewielkie problemy z oddychaniem miał ... ale zachowywał się normalnie, chodził normalnie, (mimo rozpoznania choroby - rak płuc z przerzutami do kręgosłupa i wątroby).
W środę 11.12 miał bronchoskopię i w sumie od tego dnia Jego stan zaczął się z dnia na dzień pogarszać. Najpierw zaczął bełkotliwie mówić - jakby był po paru głębszych, ale normalnie kontaktował, czytał gazety ... W niedziele 16.12 tato gorzej kontaktował, zaczął więcej spać, usypiać w połowie rozmowy - mama nawet na Niego się złościła, że my do Niego przyjeżdżamy, a On ma nas w nosie i idzie sobie spać. Zaczął też mniej jeść, za to bardzo dużo pić. Zaczynał też być agresywny wobec nas ... 19.12 jak byliśmy po wyniki bronchoskopii zaczął mieć problemy z poruszaniem ... bał się sam chodzić bo robił się słaby, coraz częściej newowy, coraz bardziej śpiący, zmęczony i taki inny. To był czwartek. W niedzielę było już źle ... tato chciał się ogolić, nie umiał ustawić sobie wody do golenia, nie wiedział jak ma się golić ... zapominał chwilami jak się chodzi - potrafił podnieść nogę aż pod samą brodę (czego w pełni zdrowia nie był w stanie zrobić, ze względu na ból w lędźwiowym kręgosłupie). Oczy miał jaby za mgłą, jakby nieobecne. W poniedziałek z kolei był pobudzony, chętny do współpracy i wszystkiego ... bo miał dostać przecież chemię. Ale gdy dowiedział się, że nie będzie jej ze względu na złe wyniki krwi siły z Niego odeszły. Gazety oczywiście jeszcze chciał bo będzie czytał, krzyżówki też bo będzie rozwiązywał. W nocy się przewrócił i już po tym przestał prawie wstawać. Poobrażał pacjentów na sali, pielęgniarkom też naubliżał -- przy wypisie sam stwierdził, że musi je przeprosić, więc miał fazy kiedy kontaktował. W Wigilię przyjechał z nami do domu, połamał ze wszystkimi opłatkiem, wnuki przytulił ... i na tym skończyła się Jego świadomość. W nocy majaczył, upierał się, że On będzie sam szedł do ubikacji, prowadzaliśmy Go, choć po 2-3 krokach na stojąco zasypiał. W Boże Narodzenie odmawiał już jedzenia i picia, ksiądz przyszedł z Ostatnim Namaszczeniem, pogotowie było, żeby podłączyć Mu kroplówkę, bo się odwadniał ... przy okazji strasznie przeklinał (co nigdy Mu się nie zdarzało) a wieczorem już w ogóle był nieobecny, spał. Po północy zaczął się dusić, przyjechało pogotowie, stwierdzili, że to już będzie koniec, że albo jest jakiś wylew abo jakiś mikroprzerzut doszedł do mózgu, a na CT głowy nie było go widać.
Zabrali tatę do szpitala, podłączyli tlen, kroplówkę o 1.00 ... a o 3:19 odszedł, spokojnie, cichutko - był już nieprzytomny, a my byliśmy z Nim do końca.
Trzymaliśmy za ręce, przytulaliśmy. Zaczął oddychać coraz rzadziej, najpierw przerwy były kilkusekundowe, później półminutowe, a na koniec 2-3 oddechy co minutę i serduszko się zatrzymało.
Mam do Was pytanie, czy jak był już nieprzytomny to Go nie bolało? A czy jak Go przytulaliśmy to tatuś to czuł? Bo zauważyliśmy, że w chwili gdy był przytulany to tętno momentalnie rosło. Czuł, że jesteśmy przy Nim?
Czy ja Go zapamiętam inaczej niż przez pryzmat ostatnich dni? Zatrze się to co ostatnio było, to jak się wobec nas zachowywał a pozostaną tylko te miłe wspomnienia?
To tak boli ;-(
Przepraszam za ten długi wywód, ale ciutkę mi lepiej ... po prostu ten ostatni miesiąc był dla nas bardzo ciężki, to wszystko tak szybko się potoczyło.
A mam jeszcze pytanie, czy ta bronchoskopia mogła przyspieszyć postęp choroby? Słyszałam coś takiego, że jak ten rodzaj raka (drobnokomórkowy) dostanie powietrza (u taty ponad godzinę trwało badanie) "złości" się bardzo i choroba szybko postępuje. |