Tereniu, teraz ten czas łatwy nie jest. Za chwilę 1 listopada. Wokół mnóstwo wiązanek, cały czas widać ludzi zmierzających w stronę cmentarzy. Taki moment zadumy i myśli wokół zmarłych i "tych" tematów. Może przez to też mama taka?
Ja sama nie lubię tych dni, a co dopiero w momencie poważnej choroby bliskiej osoby czy nawet nas samych.
Tereniu, zyczę Ci byś miała jeszcze dużo powodów do uśmiechniętej buzi, życie nas czasem zaskakuje, nie zawsze jest źle...
Jeśli pisanie w eter Ci pomaga, pisz...
Przytulam
Magda
Strasznie czyta się Twoje wpisy, ale ja postanowiłam napisać inaczej....
Wiem, że diagnoza o chorobie nowotworowej jest szokiem, ale.... I tu jest właśnie to ale, które dotyczy Ciebie i Twojej Mamy.
Piszesz, że Mama jest w najlepszym ośrodku i że zmiana jest bardzo maleńka (wg. lekarzy nawet za mala), czyli proces chorobowy jest nie rozsiany.
Więc może nie krążcie wokół cmentarza..... bo Twoja Mama nie umiera.
Spróbuj zmienić nastawienie i nie pogrążać się, bo na pewno to nie pomoże ani Tobie, ani Twojej Mamie.
Powiem Ci z doświadczenia swojego. W mojej rodzinie rak też zrobił spustoszenie.
Gdy mąż miał pierwszy cykl chemii to obchodziliśmy 18 rocznicę ślubu.
Teraz obchodziliśmy już 27, a mąż jest po radykalnym leczeniu dwóch raków (chłoniaka i mięsaka). Nauczyliśmy się nawet żartować jak sobie mąż raki hoduje.
Nie było łatwo, ale musisz zmienić nastawienie psychiczne i oczywiście walczy o spokój w Waszej rodzinie
Dorota - to co napisałaś, to sama prawda. To bardzo podbudowujące, dziękuję Ci i innym, którzy odwiedzają mój wątek.
Rzeczywistość wygląda tak, że mama się żegna. Powiedziała, że ona wie, że z tego raka się nie wychodzi. I nie wiem, kto jej to powiedział, ale ktoś musiał ją "uświadomić". Nie odetnę jej od ludzi i informacji. Ja bym bardzo, bardzo chciała nie krążyć wokół tych tematów. Ale ona mówi, że jej nie leczą, że się pewnie teraz rozsiewa, a oni czekają... Ja jestem prawie pewna, że wiedzą co robią. Nie ma lepszego ośrodka w Polsce na chwilę obecną. Zmiana jeśli się zmieniła to minimalnie urosła wg USG i angiografii. Mówię jej, że to wcale nie musi oznaczać przerzutów, a ona na to z płaczem: to ja mam raka, nie wiesz co to znaczy.
Nie mam żalu o te emocje i czasami smutne słowa. Ona w ostatnim miesiącu była kilka razy na grobie swoich rodziców, kilkaset km od domu! Jeździ tam, bo mówi, że chce póki może, bo nie wie, co będzie w grudniu. Mam wrażenie, że ktoś jej powiedział, że po brachyterapii czeka ją śmierć. Albo jakaś znajoma, albo ktoś z rodziny, ale na pewno od pewnego czasu stało się coś złego, że zamiast optymizmu, który przyszedł po fali załamania, jest etap żegnania się.
Np. rozdzieliła już co komu dać itp. Chciała kupić nową kanapę, ale już nie chce, bo po co jej itd. itp. Nie chcę wyjść na egoistkę, ale serce mi pęka jak na to patrzę. To nie czas... nikt z lekarzy jej nie powiedział, że jest chora terminalnie. Ale jak pytała o przerzuty, to uczciwie powiedzieli, że owszem może się przerzucić. Ale wiem, że co mieli innego powiedzieć? Mówię jej, że może nie znaczy musi, ale ona ciągle powtarza, że co z tego... że mam zrozumieć. Rozumiem, ale się nie godzę.
Bardzo dziękuję. Co do psychonkologa to nie wchodzi w rachubę, mama się nie zgadza i nie zgodzi.
Doszliśmy po długiej rozmowie do tego, że wcale nie chodzi o ten nowotwór tylko o całokształt. Mama ma bardzo zaawansowaną osteoporozę od kilku lat. Bierze leki, jest pod opieką bardzo dobrego ortopedy. Ale ma zespół przeciążeniowy (chyba dobrze to określiłam), ma zakaz dźwigania itp. Zresztą i w Krakowie jej powiedzieli, że jest jej przy oku wysiłek niewskazany. I co? Jak do ściany, bo ona póki żyje będzie się ruszać. A przecież jej nie zwiążę... Konsekwencją jest to, że potem z bólu nie śpi kilka nocy, tabletki przeciwbólowej nie weźmie, bo się nie będzie truła itd.
No taki trudny typ. Ale macie rację, zostawienie w spokoju na jakiś czas wychodzi najlepiej. Musi sama to przetrawić. Ja się uczę być obok.
Z własnego doświadczenia wiem, ze pogodzenie się z tym, że powoli się odchodzi jest naprawdę trudne a jeszcze trudniejsze jak ma się małe dziecko.
Czas pomaga, nie jest łatwo ale korzystam z każdego dnia:)
Jeszcze mama może Was zadziwić pogodą duch:)
Daj czasowi czas:)
Dziękuję Wam. Pozbierałam się i jak się pozbierałam to już jest łatwiej. Wydzieram z życia ile się da, dzień biegnie za dniem, za niedługo już Kraków i zobaczymy.Zrozumiałam, że w życiu nie ma reguły. Faktycznie nowotwór to nie wyrok, a może być wiele innych przyczyn odejścia, chociażby jakiś nagły wypadek, o których nie myśli się na co dzień, więc jeśli zacznę wkręcać się w to, że to koniec, to nic z tego dobrego nie wyjdzie. Może to banalne myślenie, ale mi pomogło.
Poczytałam trochę o czerniaku naczyniówki i przyznaję, że dało mi to nieco nadziei. Dorota - bardzo dziękuję za tamten post o niekrążeniu wokół cmentarza. Przeczytałam go wielokrotnie i bardzo mi pomógł. Jestem niezwykle Wam wszystkim wdzięczna za całe wsparcie.
Nadal wyciągamy razem tyle ile się da. Zaczęłam oddychać spokojniej, już się nie miotam, tylko po prostu żyję. Choroba stała się dodatkiem, a nie główną treścią naszego życia i mnie to cieszy. Zrozumiałam, że muszę mieć więcej w sobie pokory, ale i tego, że należy się cieszyć, robić sobie przyjemności, bo dlaczego nie? Mama chodzi do fryzjera, kosmetyczki, była na badaniach kontrolnych u ortopedy jeszcze w tym tygodniu i ma rozplanowany plan walki z osteoporozą. Lekarz bardzo ciepło ją przyjął, wysłuchał o oku. Niestety, potwierdziła się konieczność endoprotezy biodra, ale najpierw musi być rozwiązana sprawa z okiem.
Ja zaczęłam gotować, prowadzić normalnie dom, bo zarastał brudem. Zaczęłam doceniać męża, bo zrozumiałam, że jego też to coś kosztuje. Zrezygnowałam natomiast z szukania pracy - nie wiem, czy to dobrze, ale potrzebuję przerwy, potrzebuję być spokojna i się wysypiać (bardzo dużo sypiam, to chyba efekt odreagowania).
Chciałam Wam podziękować, bo to też dzięki Waszym postom stanęłam na nogi, kiedy byłam już w totalnej rozsypce. Wiem, że czeka mnie walka, ale wiem też, że nie dzieje się nic z dnia na dzień. Tzn owszem dzieje, ale na to nie mamy wpływu. W pon. jadę na pogrzeb starszej znajomej. Nagły wylew, śpiączka, śmierć. I co? Kobieta zdrowa, energiczna, ciesząca się życiem. To mi też otworzyło oczy.
Za ciut ponad tydzień mama jedzie do Krakowa. I bardzo się modlę o to, aby to była droga nadziei i staram się w to wierzyć. Wierzyć, że jeszcze będzie pięknie.
ściskam Was serdecznie, odezwę się, gdy będę wiedziała, co dalej
Podczytuję forum, ale dużo milczę. Staram się żyć normalnie, chociaż cały czas czuję na plecach oddech... boję się... ale dzień za dniem do przodu. Chciałam zrobić mamie piękne święta, ale wylądowałam w szpitalu. Mama ma wahania nastrojów - od jakoś to będzie, po nic nie ma sensu. Staram się jej wmówić, że będzie dobrze, że musi być, bo boję się, że jeśli będziemy żyły tylko chorobą, to nie poradzimy sobie psychicznie.
Płaczę tylko w nocy, gdy nikt nie widzi. Tyle się mówi, że każdy dzień to cud... ale czy nie chce się też jednak czegoś planować? Nam wyszło prawie normalne życie, chociaż zbliża się termin usg i innych badań, i od razu robi mi się słabo... bo znam nieprzewidywalność wszystkiego. Zdarza mi się zapominać, że to się dzieje naprawdę, są dni, kiedy po prostu ma być dobrze i już. Refleksja przychodzi za jakiś czas.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum