Witam wszystkich, dziekuję za wsparcie, jak zwykle jesteście niezastapieni. Dzisiaj czuje sie juz na tyle dobrze, żeby wyrzucic co nieco z siebie.
Otóż 18 marca tata trafił na izbę przyjęć z powodu silnej duszności. Myslelismy, że po badaniu na izbie i doraźnym podaniu leków tata wróci do domu. Jednak badania wykazały cukier na poziomie 296 i tata został na oddziale wewnetrzym z podejrzeniem cukrzycy posterydowej.
21 marca - po mojej konsultacji z DSS - na naszą wyraźną prośbę wykonano usg, które wykazało liczne meta do watroby
Od tamtej pory było już własciwie coraz gorzej z każdym dniem... Tata słabł, tracił apetyt. Ale w Święta jeszcze był z nami przy stole, w Lany Poniedziałek odwiedział go siostra z mężem to zjadł z nimi obiad przy stole. Od środy 6.04 pojawiły się silne duszności i napady paniki, mama dzwoniła po lekarza z hospicjum. Ten podał tacie Midanium, zostawił kilka dawek w domu, ale jedoczesnie stwierdził, że w domu niewiele mozna tacie pomóc i zaproponował hospicjum stacjonarne. Mama bardzo to przeżyła, wahałysmy się bardzo co robić, jednak podjełysmy decyzje, że tata zostaje w domku.
Jeszcze w piątek jadł, w prawdzie niewiele, ale jednak. W sobote już nie wstawał wcale i calutki dzień nic nie jadł ani nie pił...
Noc była taka znacząca, objawy niemalże książkowe, tata siadał, kładł się, kazał otwierac okno to znów je zamykać. W niedziele rano było już bardzo źle, około południa miał przyjechać z Olsztyna mój brat. Jednak uznałysmy z mamą, że do południa to może byc różnie, tata miał juz mocno zimne dłonie, sine paznokcie. Brat przyjechał przed 10 i już nie opuszczalismy taty nawet na chwilę. Około południa przyjechały obie taty siostry. I tak w piatkę przy nim czuwalismy. Oddech stawał się bardzo cięzki, coraz głosniejszy... Myślałam, że pęknie mi serce, tatko tak łapał każdy oddech! Był na skraju świadomości, ale zawołał do siebie po kolei każda z sióstr, wymówił tylko imię, a jak ptzy nim siadały to juz nic nie mówił tylko łapał je za ręce. Potem zawołał syna, i nic nie mówił, nie miał juz siły. Był coraz bardziej siny i zimny, buzia zimna, ręce, nogi, tylko klatka piersiowa gorąca, rozpalona, jeszcze resztką sił próbował odsłaniać pizamę, oddychać. Ból, straszliwy ból, modliłam sie do Boga, aby mu ulżył!
Około 14.30 mama dzwoniła jeszcze do hospicjum czy nie mozna mu jakos ulzyć, pielęgniarka przygotowała strzykawkę z morfiną. Pojechałam tuz po 15 po te cholerną strzykawkę! Wracałam o 15.20, gdy wjeżdżałam na parking, brat zawołał mnie takim przeraźliwym krzykiem "szybko, szybko". Wtedy juz wiedziałam.... wbiegłam do domu i dokładnie wtedy tata odszedł.... Był jeszcze taki cieplutki, ale juz spokojny, bez bólu, bez tej strasznej udręki! O Boże! Boże... było tak ciężko, tak smutno.
Pogrzeb odbył się we wtorek, było piękne słoneczko, ptaszki śpiewały.
Odszedł w niedzielę Miłosierdzia Bożego, wierze, że Bóg okazał mu swoje miłosierdzie.
Żegnaj tatku!
Aneta