No więc znowu udało mi się wyjść z małego kryzysu - gdy zaczęłam chudnąć i coraz więcej spać. "Obudziło mnie" stwierdzenie męża: - "ty już prawie nic nie jesz, więc pora się pożegnać". Dotarło do mnie. Wcisnęłam na siłę banana, potem drugiego. Wolniutko wstałam. Wczoraj trochę pracowałam, dziś nawet pojechałam na chwilę do Warszawy (promocja książki). I zjadłam obiad.
Taki kryzys polega głównie na tym, że rozum odbiera, daje wielką frajdę z leżenia, nicnierobienia i zapadania się w sobie.
Za to powiększa mi sie prawdziwa dolegliwość. Już raz była, tj. coś z prawym barkiem i prawa ręką. Chodziłam wtedy do chirurga, ale mnie przegnał do onkologa, robiłam rtg - wyszlo w porządku. Jednak ciągle ograniczenia ruchomosci, teraz coraz większe. Nie mogę sobie wieczorem podlozyc łokcia pod głowę, jak kiedys lubiłam, nie mogę siegnąć na półeczkę powyżej głowy, zapiąć stanika.
I nie wiem, czy to rak-nieborak, czy jakieś uszkodzenie od trójnoga (wcześniej od kuli), albo nawet od myszki, czy od od rur, przy jakich tańczę w łazience (mąż mi zamontował do prysznica i do kibla).
Może ktoś miał podobnie i wie. Ćwiczyć to draństwo, czy zostawić w spokoju? Zgłaszać lekarzowi czy odpuścić?
W końcu da się żyć i z bolącym barkiem. Nawet dobrze żyć. Szczególnie w półpuchowym łożu z wieloma poduszeczkami.