To co się dzieje od początku tygodnia można opisać jednym słowem:
MASAKRA
W poniedziałek byliśmy na RTG płuc po badaniu mama zaczęła tracić oddech próby moje uzyskania pomocy - przemilczę postawę personelu medycznego.
Mama dostała zastrzyk dexamethazonu i jakoś przeszło. Zdobyłem skierowanie do szpitala ale mama nie uważała za celowe z tego skorzystać. Wizytę u onkologa przemilczę.
Wydolność oddechowa dalej słaba, o kondycji nie wspomnę. Jeszcze dziś rano przed wyjściem do pracy było OK a o 10.00 resztkami sił mama zadzwoniła do żony. Pogotowie, szpital. Przyjechałem do szpitala ok 14.00 mama pod tlenem, nie może odkaszlnąć wydzieliny zalegającej płuca ale ogólnie w miarę OK.
Pojechałem do niej wieczorem i widzę, że mama o 100 % gorzej niż w południe mimo, że pod tlenem
Chwilkę z nią porozmawiałem ale nie chciałem jej męczyć bo widzę, że słaba, nogi mamie spuchły i chce iść spać. Dorwałem lekarza i mówię na wstępie jej, żeby przetrzymać mamę do czwartku bo ja chcę zdobyć samemu koncentrator a ona najdelikatniej jak potrafiła: " Nie rozmawiajmy na razie o czwartku" Szczęka opadła mi na podłogę. Mama nie może oddychać mimo podłączonego tlenu, grozi jej zator płucny ( 10X przekroczona norma ) i organizm się jak to ładnie określić wygasza
Robią co mogą żeby jeszcze mamę zostawić wśród nas ale szanse są małe.
Tak usłyszałem od lekarza.